Dogoterapia i my
Zawsze chciałam Goldena. Zawsze chciałam żeby pies towarzyszył mi w pracy. W międzyczasie skończyłam fizjoterapię, przeprowadziłam się z bloku do domu z ogródkiem i tak oto mam idealną
okazję żeby połączyć przyjemne z pożytecznym :)
Moja biszkoptowa panna skończyła 9 miesięcy i postanowiłam zrobić z nią kurs dogoterapii. Ja zaczęłam już wcześniej ogarniać teorię, ale razem miałyśmy okazję zaprezentować się i podszkolić wczoraj.
Na dobry początek test predyspozycji. Ja cała w nerwach, bo jak się człowiek nasłucha jaki powinien być pies a jaki przewodnik i jaka relacja jest najlepsza to automatycznie nachodzi myśl to chyba nie my...ale skoro powiedziało się A trzeba powiedzieć i B. Udało się dojechać do miejsca szkolenia, zaparkować, pospacerować...idziemy. Najpierw szok: ile ludzi a ile psów, nic to, emocje opadły (mi bardziej, Holi do samego końca dnia była na dość wysokich obrotach). Czekamy względnie cierpliwie na swoją kolei. Nadeszło nasze 5 minut :) Na sam początek statyści sobie stoją a my ich okrążamy - uff na nikogo nie skoczyła. Następnie tłumek zaczyna się poruszać, też w miarę bezboleśnie udało się przejść. Małe problemy pojawiły się jak biszkopt był bez smyczy....bardziej niż ludzie interesowała ją pani, która stała z boku i nie pozwalała wejść w jedno miejsce. Nie do końca też chciała do mnie wrócić, udało się za drugim razem. Siad - zaliczony perfekcyjnie; reakcje na nagły bodziec (upuszczone niespodziewanie dyski Fishera) - nawet nie zauważyła; dotyk obcej osoby - tylko tak mi rób, od razu położyła się brzuszkiem do góry z tęsknym wzrokiem "miziaj mnie". Prawie koniec. Jeszcze tylko reakcja na lalkę imitującą dziecko, za specjalnie się tym nie przejęła a nawet bardzo jej się podobało, bo dodatkowo wiązało się to z głaskaniem. Dziękujemy. Do widzenia.
Wg mojej bardzo subiektywnej opinii tragedii nie było (wyniki dostaniemy później), oczywiście na bank były jakieś błędy, pewnie sporo też było moich.
Dalszy punkt programu: pierwsze szkolenie. Część wykładowa to ciężka harówa dla mnie, bo biszkopcik nie był zainteresowany tym co prowadzący mówi skoro tyle ludzi i psów dookoła. Udało się przetrwać. Część praktyczna - góry, doły, doły, delikatne równiny z kończącą wczorajsze popisy górką. Chwila kiedy wszyscy ćwiczyliśmy razem - ok, Holi zainteresowana mną, tym co robimy, oczywiście smaczkami. Gorzej kiedy nie mogła ćwiczyć i musiała leżeć spokojnie kiedy inni coś robili. Oj ile ja się nakombinowałam żeby z zajęć nie wylecieć albo nie uciec. Nasze pierwsze wyjście - zadanie: metodą kształtowania osiągnąć schylenie głowy psiaka. Hmmm...udało nam się skupić jej uwagę na mnie. Moje myśli: porażka, co my tu robimy. Podejście numer dwa: wiemy o co chodzi, robimy; pańcia cała w skowronkach - udało się. Podejście numer trzy: formalność.
Wiem, że to jest to co chce robić; chciałabym żeby dla Holi to również była przyjemność a nie moje widzimisie. Mam nadzieję, że to się uda. Dopiero pierwsze zajęcia za nami.
Trzymajcie kciuki :)